Dzień trzeci: Giby - Trakiszki i dalej...
Mimo, że noc była pogodna (super pełnia księżyca!), to ranek
nieoczekiwanie okazał
się mglisty, wietrzny i jakby zamierzało siąpić! Brrr. Spakowałem rower
a przyczepkę obciążyłem trzema wielkimi bochnami razowego chleba z
domowego wypieku gospodarzy oraz resztą sera ze śniadania - i przed
dziewiątą wyruszyłem w drogę. Skierowałem się na wschód - drogą na Zelwę
a potem Berżniki.
Piękny, równy i pusty asfalt - to byłoby zbyt
piękne! Znowu zaczął mnie prześladować pech "szlaku rowerowego" R-65.
Tym razem znowu chodziło o oznakowanie. Na
skrzyżowaniu tuż przed
jeziorem Zelwa wyraźnie zobaczyłem drogowskaz szlaku rowerowego w
PRAWO. Tymczasem z mapy jednoznacznie wynikało, że szlak (podobnie jak
i ja)
zmierza w lewo, na północ! Zatrzymałem się i zbadałem sprawę: znak
owszem, kierował rowerzystów w prawo,
ale - uwaga! - nie
dotyczył "międzynarodowego" szlaku R-65, tylko jakiegoś zupełnie
innego. Znaku
szlaku R-65 znowu nie było.
Co ciekawe, na tym skrzyżowaniu koło nieszczęsnego drogowskazu znowu
spotkałem czujkę Straży
Granicznej. Byli bardzo
zainteresowani moją
przyczepką i pogawędziliśmy trochę. Od mojego gospodarza w Gibach
wiedziałem natomiast, że ta nadaktywność SG w długi weekend wynika z
jakiegoś
szkolenia narybku strażniczego, a nie stategicznej nadgorliwości w
pilnowaniu
granicy. Pożegnałem miłych panów strażników i pojechałem dalej.
Niestety, znowu zaczęła się piaszczysta szutrówka. Tym razem
towarzyszyły jej bardzo strome podjazdy i zjazdy po zboczu jeziora
Zelwa. Według wypytanych przeze mnie wcześniej miejscowych, problem
piachu na drogach leśnych
bierze się stąd, że miejscowe nadleśnictwa zamiast sypać na drogi żwir
i wałować go (czyli mówiąc po ludzku walcować) przymykają oko na to, że
wykonawcy sypią
wielkrotnie
tańszy piach. Jest to koszmarny problem. O ile część
szutrówek niebawem zniknie zaasfaltowana za unijne pieniądze, to w
lasach
pozostanie sporo dróg które asfaltowe nigdy nie będą. Przy takiej
polityce "taniego państwa" (albo zwykłego przekrętu) o turystyce
rowerowej można zapomnieć. Trzeba wyjątkowego samozaparcia, żeby
pchać obładowany bagażami rower przez trzy czy cztery godziny przez
kopny piach.
W samej Zelwie trafiłem na dość zabawne znaki drogowe na poboczu tej
szutrówki. Na szczęście niedługo, bo w okolicy mostu na rzeczce o
niepedagogicznej nazwie Marycha, zaczął
się asfalt. Przez Wigrańce
dotarłem do Berżnik i tam skręciłem w prawo na Ogrodniki.
Tu asfalt się
zdecydowanie popsuł - wielokrotnie łatany, popękany i dziurawy nie
ułatwiał jazdy. Cały czas poruszałem się wzdłuż szlaku R-65.
W samych Ogrodnikach szlak na krótkim odcinku wpada na dość ruchliwą
w tym miejscu drogę krajową nr 16, aby po kilkuset metrach skręcić w
prawo, w
kierunku zachodnim. I tu ciekawostka: zamiast prowadzić szlak
dosłownie 100 metrów dalej po szosie nr 16 do najbliższego skrzyżowania
z drogą asfaltową, drogowskaz kieruje nas z szosy numer 16 w bok na
błotnistą dróżkę
która prowadzi przez plażę jeziora Hołny koło dużego polowego
parkingu a następnie bardzo stromym, nieutwardzonym podjazdem
wyprowadza rowerzystę na asfalt. Nie zwróciłem uwagi jak szlak
przebiega w przeciwnym kierunku, ale podobnej bzdury nie widziałem
dawno. Zwłaszcza w przeciwną stronę, kiedy rowerzysta zamiast na
skrzyżowaniu, wjeżdża na szosę nr 16 jakieś sto metrów dalej. Dla tego
kierunku jest to rozwiązanie niebezpieczne, dla obu kierunków -
niewygodne, a w lecie, kiedy nad jeziorem musi być
dużo ludzi - także kolizyjne z ruchem pieszym na plaży.
Koło tablicy informacyjnej z mapą szlaków rowerowych okolicy spotkałem
rowerzystów - bez sakw, krążących rekreacyjnie po okolicy, ale jadących
w
przeciwnym kierunku. Zapowiedzieli, że teraz czekają mnie górki.
Pożegnaliśmy się i rzeczywiście: zrobiło się tak stromo, że ratował
mnie "babciny bieg" - największa zębatka z tyłu i najmniejsza tarcza z
przodu. Na szczęście nawierzchnia znowu była fantastyczna: świeżo
położony, "unijny" asfalt. Jednak gdzieś zniknęły znaki szlaku. Nie
zrażony tym dojechałem do miejscowości Żegary i tam wpadłem na kolejny
międzynarodowy szlak rowerowy - R-11 (czasem określany mianem EuroVelo
11 - ale zdaje się niezbyt legalnie, bo chyba nikt z Europejskiej Federacji
Cyklistów nie autoryzował tego przebiegu).
W Żegarach się pogubiłem. Czytając mapę do głowy mi nie przyszło, że
właśnie tu kończy się (albo zaczyna) szlak R-65! Pojawia się natomiast
rowerowy szlak niebieski, którego początek oznajmia niezbyt rzucający
się w oczy znaczek: mała niebieska kropka na prostokątnej tabliczce.
Hmmm.
W każdym razie śmignąłem dalej szosą - zresztą bardzo malowniczą i
prowadzącą wzdłuż Bagna Żegarskiego. Wyglądałem znaków R-65, ale były
tylko R-11. Dopiero po chwili się zorientowałem na czym polegał błąd
i skręciłem w prawo, na kolejny "unijny" asfalt do miejscowości
Podgawieniańce i dalej - do Radziucic.
Tu znowu zaczęły się ostre górki - w końcu to Suwalszczyzna, gdzie
można się nieźle zmachać taszcząc pod górkę i rozpędzić zjeżdżając w
dół. W końcu dotarłem do niebieskiego szlaku rowerowego, który
prowadził malowniczym grzbietem wysokiego brzegu jeziora Gaładuś.
Wrócił
szuter - ale nie był tragiczny. Za to ja coraz bardziej nerwowo
spoglądałem na zegarek. Moim celem były bowiem Trakiszki, a
dokładniej - stacja kolejowa i jedyny w ciągu dnia pociąg, który mógł
mnie zabrać w kierunku południowym (pośpieszny, kursuje na linii
Warszawa - Szestokai na Litwie). Szutry, mimo że nie najgorsze, nie
pozwalały się rozpędzić. W miejscowości Burbiszki, gdzie główna
szutrówka odbijała w lewo, na zachód, nie zaryzykowałem dalszej jazdy
szlakiem rowerowym (który, jak wówczas odkryłem na mapie, nosi dumne
miano "północnego pierścienia suwalszczyzny"). Wąska, polna
droga z dwoma koleinami wyrobionymi przez furmanki na pierwszym odcinku
była tak piaszczysta, że skojarzenie z nieszczęsnym R-65 w Puszczy
Augustowskiej nasuwało się samo. Na rowerze mam jechać, a nie pchać go!
Co prawda trasa którą wybrałem, okazała się ciut dłuższa, ale dość
szybko dotarłem do asfaltowej szosy Burbiszki - Sejwy. "Północny
Pierścień Suwalszczyzny" wiedzie właśnie tą drogą - wróciłem na
szlak -
ale po kilku kilometrach znowu ucieka z asfaltu na kamienistą szutrówkę
w kierunku wsi Przystawańce i Kompocie. Mając w pamięci, że spóźnienie
na pociąg będzie oznaczało nieplanowany nocleg w okolicy, pognałem
dalej równym i pustym asfaltem na Sejwy - a potem już prosto na
Trakiszki. Uff, zdążyłem, i to mocno przed czasem (pociąg odjeżdża o
14:49).
Stacja kolejowa Trakiszki jest ciekawostką samą w sobie. Obok
stareńkiego,
zabytkowego budynku o drewnianej konstrukcji, PKP wybudowało z żółtej
cegły (klinkieru?) wielki gmach, w którym jednocześnie mieści się
placówka Straży Granicznej. Wokół pustka, żywej duszy - tylko samochody
na przejeździe kolejowym pół kilometra od stacji. Sama stacja jest
zamknięta na cztery spusty a na brudnej szybie drzwi wisi ogłoszenie że
lokal jest do wynajęcia. Oczywiście, nie kupi się biletu i nie ma
żadnej informacji.
Zastanawiałem się, na który z dwóch peronów przyjedzie pociąg. Rzecz o
tyle istotna, że przejście przez tory było na końcu liczącego ze 200
metrów peronu, a między torami umieszczono wysoki płot. Postanowiłem
zapytać w Straży Granicznej w budynku stacji. Puk, puk! Wchodzę -
cisza. Wchodzę na piętro - cisza, tylko echo moich kroków. Halo, jest
tu ktoś? Tylko echo odpowiedziało. Wyniosłem się czym prędzej, bo
jeszcze by mnie ktoś zaaresztował za wtargnięcie do siedziby
strategicznie ważnej instytucji nadgranicznej i zająłem pozycję na
peronie.
Zgodnie z szeroko rozumianymi prawami
Murphy'ego pociąg wjechał na ten drugi peron. Mimo
powszechnie obowiązujących na PKP zakazów, wsiadłem na rower i z
przyczepką przepedałowałem kilkaset metrów po obu peronach. Okazało
się, że pociąg prowadzi wagon rowerowy! Otworzyłem drzwi, zdemontowałem
przyczepkę, wrzuciłem ją do środka, potem sakwy - i na końcu rower.
Pomagali mi przy tym cudzoziemcy, jedyni pasażerowie pociągu. Najpierw
sądziłem, że Francuzi, ale okazało się, że to Kanadyjczycy z Quebec.
Szalenie interesowali się przyczepką Extrawheel - i tym, jak się
podróżuje rowerem po Polsce. Nawiasem mówiąc, oznakowanie wagonów
rowerowych PKP jest mylące: symbol roweru umieszczono na drzwiach od
strony przedziałów pasażerskich, a nie przestrzeni dla rowerów. Miałem
sporo problemów z przepchnięciem roweru przez wąski korytarz.
W Suwałkach do
pociągu wsiadło kilkanaście osób z rowerami - chyba
jakaś oddolnie zorganizowana wycieczka. Wtedy ujawnił się problem - PKP
znowu nawaliło, projektując wagony rowerowe! Co drugi hak do wieszania
rowerów jest
umieszczony tak wysoko, że półka
nad hakami uniemożliwia zmieszczenie koła. Dzieje się tak w przypadku
grubszych opon i obręczy stożkowych. Być może rower szosowy na
cienkich oponach i niskich obręczach da się zawiesić, ale właściciele
"górali" mają problem. Mojego marina
na obręczach stożkowych i z oponami 700x40 też się nie da wsadzić.
Z pociągu wysiadałem w Augustowie,
gdzie planowałem jeszcze pokręcić się na
rowerze - i tam też na peronie stała silna grupa rowerzystów. W tym
jeden z taką samą jak moja przyczepką Extrawheel. Tak się zdziwił, że
aż chciał załadować moją do wagonu, bo myślał że to jego. Na szczęście
mu nie
pozwoliłem, ha! Swoją drogą ciekawe, jak ci wszyscy rowerzyści się
pomieścili w
wagonie. Najwyraźniej długi majowy weekend 2007 był bardzo rowerowy!
A w Augustowie wybrałem się nad Rospudę. W mieście
rzeczywiście - jak trąbiły o tym media - jest
duży ruch samochodowy, droga krajowa jest bardzo ruchliwa. Ale drogowcy
są w Augustowie tacy sami, jak wszędzie indziej w Polsce: ścieżki
rowerowe które niedawno wybudowali są tak samo do bani, jak w innych
miastach. W paru miejscach
są wręcz niebezpieczne i niezgodne z przepisami. Jeśli tamtejsi
drogowcy tak
potrafią projektować obwodnice, jak ścieżki rowerowe, to biedna ta
Rospuda. Co ciekawe, nad Rospudę prowadzi szlak rowerowy, który zaczyna
się wzdłuż drogi krajowej numer 8 w szpetnym miejcu: aby na ten
szlak wjechać, trzeba wyjeżdżając z Augustowa skręcić z wściekle
ruchliwej drogi w lewo,
przecinając ją w miejscu o bardzo ograniczonej widoczności. Z jednej
strony jest wzniesienie, z drugiej - zakręt. Przyznam się, że szukając
tego szlaku, przez ponad kilometr łamałem przepisy, jadąc na rowerze
poboczem drogi krajowej pod prąd. I tak ledwo wypatrzyłem tabliczkę
szlaku - jak wszystkie znaki szlaków jest niemal niewidoczna.
Niestety, znowu szlak rowerowy prowadzi szpetną szutrówką. Co gorsza,
droga biegnie po sporych pagórkach i zjeżdżając piaszczystymi koleinami
w dół kilka razy o mało co się nie wywróciłem. Co ciekawe, odbywał się
na
niej spory ruch samochodów "z wyższej półki", często uterenowionych
SUV-ów. Co któryś zatrzymywał się i pytał o drogę do miejsca "gdzie
ci ekolodzy się przypinali". Sęk w tym, że Rospudy z drogi dobrze nie
widać, najlepsze widoki są z powietrza - ewentualnie z kajaka. Ja
trafiłem na mały mostek na Rospudzie w rejonie Młyńska. Rospuda tam
jest dużo węższa niż w miejscu, które ma przeciąć kontrowersyjna
obwodnica. Przeczekałem, aż zmotoryzowani turyści się wyniosą i przez
chwilę cieszyłem się magią miejsca, którego niebawem może zabraknąć.
Marcin Hyła
Zdjęcia
Dzień
poprzedni
Podsumowanie
Polska
Egzotyczna - odcinek północny, 2007
|