Dzień drugi: Lipsk - GibyZ Lipska wyjechałem koło godziny 9 rano. Moi współlokatorzy spakowali się i wyruszyli wcześniej - śpieszyli się szosą do Suwałk (a może do Augustowa), aby zdążyć na pociąg. Skomunikowanie kolejowe tego regionu z Trójmiastem jest podłe. Na szczęście wbrew obawom pogoda okazała się rewelacyjna: bezchmurne niebo, ostre słońce i zaledwie kilka stopni powyżej zera! Zjadłem śniadanie, przestudiowałem mapę, oddałem klucze do kwatery i zjechałem nad Biebrzę, zobaczyć jak się prezentuje wiosną. Niestety, sezon ewidentnie dopiero się zbliżał. Wypożyczalnie kajaków i podobne lokalne kombinaty turystyczne świeciły pustkami i masą zeszłorocznych śmieci w krzakach.Wsiadłem na rower i wyruszyłem śladem tajemniczego szlaku rowerowego R-65. Tajemniczego, bo nigdy nie udało mi się (w internecie ani w real life) dotrzeć do jakiegokolwiek jego opisu. Z nazwy sądząc jest to szlak międzynarodowy, ale przepatrując mapy żadnego przejścia granicznego które by przecinał nie znalazłem. Wije się za to niemiłosiernie zgodnie z najgorszą strategią "szalonego przewodnika". W samym Lipsku szlak jest dobrze oznakowany, włącznie z pięknymi drogowskazami na skrzyżowaniu ulicy Grodzieńskiej i Rynku. Niestety, już kilkaset metrów dalej, na granicy miasta na pierwszym skrzyżowaniu koło cmentarza, żadnego znaku nie ma. A właśnie tam trzeba skręcić w prawo. Lekcja pierwsza: jeśli chcesz jechać szlakiem R-65, weź mapę, bo oznakowanie w kluczowych punktach nie istnieje. Dalej szlak prowadził bardzo dobrą asfaltową szosą bez jakiegokolwiek ruchu samochodowego - biegła równolegle do szosy numer 664, którą jechałem poprzedniego dnia. Niestety, w pewnym momencie na skrzyżowaniu asfalt się skończył i zaczął szuter. Znowu - żadnego znaku szlaku za skrzyżowaniem, czyli w miejscu kluczowym. Przed skrzyżowaniem - owszem, ale nic z niego nie wynikało, bo dalej, na skrzyżowaniu były trzy drogi i każda z nich mogła być szlakiem. Skręciłem w asfaltową drogę w lewo i dotarłem do szosy 664. Trochę pobłądziłem - okazało się, że szlak R-65 jednak biegł prosto, po szutrówce - ale i tak zamierzałem go opuścić i omijając z daleka niegościnne Siółko skierować się na północ, do Kopczan, Bartników i Wołkusza - czyli prosto do Puszczy Augustowskiej i dalej, gdzieś do Sejn, Gib lub Zelwy. Zaraz po zjeździe z drogi 664 na lokalny asfalt wiodący na północ doznałem wielkiej przykrości: piękne, rosnące wzdłuż szosy drzewa zostały wycięte. Charakterystyczny krajobraz polski ginie - i to wszystko w imię "poprawy bezpieczeństwa". Czyli mówiąc wprost - w imię przedłużania życia pijanej hołocie, która po szosach wraca z dyskotek samochodami z prędkością 140 km/godzinę. Barbarzyńskie wycinanie drzew mogłoby być od biedy zrozumiałe w przypadku dróg o większym ruchu, ale tutaj ruch był minimalny! Rozpaczając nad wyciętymi drzewami, nieoczekiwanie znowu trafiłem na wijący się nieprawdopodobnie szlak R-65. Co ciekawe, z mapy wynikało, że gdybym nim podążył wcześniej (a nie skręcił w lewo), to w tym akurat miejscu jechałbym nim w przeciwnym kierunku, pokonawszy na oko 2-3 razy większą odległość. Ot, ciekawostka - ale i tak zamierzałem opuścić go w Bartnikach. Lekcja druga: jadąc szlakiem rowerowym R-65 nie skrócisz drogi. Wręcz przeciwnie. Zaraz za Wołkuszem przywitała mnie Puszcza Augustowska. Tym razem atrakcją był czerwony rowerowy szlak bociani. Ja jednak miałem inny plan - chciałem zwiedzić czarny szlak pieszy wzdłuż granicy. Zresztą nawierzchnie dróg w Puszczy Augustowskiej nie mają wiele wspólnego z turystyką rowerową: piachy, koleiny, piachy i tak w kółko. Po pierwszych kilkuset metrach szlak czarny okazał się nawet bardziej rowerowy niż szlak rowerowy, biegnący głównym duktem. Choć po korzeniach i powoli to jednak dało się jechać, a rower nie grzebał się w piachu. W pewnym momencie kątem oka zobaczyłem, że jakieś 100-200 metrów przede mną z lasu wyłoniło się coś wielkiego, czarnego i czworonożnego i natychmiast zniknęło między drzewami po drugiej stronie ścieżki. Zamurowało mnie. Zwierz wydawał się wielki, zdecydowanie większy niż dzik, ale kiedy go zauważyłem, to łeb już był niewidoczny między drzewami. Zbliżywszy się zobaczyłem na ścieżce świeże ślady kopyt, a z lasu dobiegało jakby parskanie. Nie mam pojęcia, co to było - najprawdopodobniej jakiś koń, który uciekł gospodarzowi, ale podobno w Puszczy Augustowskiej pojawiają się żubry a nawet łosie. Niedługo potem nawierzchnia szlaku pogorszyła się zdecydowanie. Zamiast ubitego igliwia i ściółki pojawił się kopny piach. Musiałem zejść z roweru i pchać go wraz z przyczepką. Miałem nadzieję zwiedzić najbardziej "anarchistyczne" z polskich urządzeń hydrotechnicznych - śluzę Kurzyniec na Kanale Augustowskim. Na śluzie jest przejście graniczne na Białoruś, ale do niego nie dotarłem. Chyba znajduje się ona w miejscu niedostępnym na piechotę czy rowerem, albo - wbrew informacjom jakoby było czynne od 1 maja do 30 października - jest zamknięte na cztery spusty: droga która mogła doń prowadzić była zagrodzona szlabanem i groźnie wyglądającym zakazem wjazdu. Pomknąłem dalej i między śluzą Kudrynki a śluzą Tartak po południowej stronie Kanału Augustowskiego trafiłem na bardzo ładny punkt widokowy usłużnie oznakowany drogowskazem - bo znajdował się kilkadziesiąt metrów od czarnego szlaku pieszego. Kanał przekroczyłem na śluzie Tartak i skierowałem się na północ. Tutaj znowu natknąłem się na międzynarodowy szlak rowerowy R-65. I zaczął się horror. "Szlak rowerowy" R-65 okazał się być kompletnie nieprzejezdnym duktem leśnym zawalonym piachem. Na krótkich odcinkach owszem, obciążony sakwami rower z przyczepką dawał radę, ale co chwila przednie koło uciekało w bok, musiałem zsiadać i pchać rower. Jak na ironię, na krótkim, przejezdnym odcinku kamienistym minąłem się jadącą z naprzeciwka sporą grupa rowerzystów z lekkimi sakwami. Już miałem nadzieję, że to znak poprawy szlaku! Niestety, kilkaset metrów dalej piach wrócił, a ze śladów wynikało jasno, że tamci też pchali rowery przez piach. Mordęga trwała dobrze ponad godzinę - od Rygola aż do jeziora Brożanego. Tam nie zdzierżyłem i zadzwoniłem po pomoc. Olek Buczyński, który pilotował projekt Egzotycznej Polski i miał duże doświadczenie w temacie Puszczy Augustowskiej pocieszył mnie, że już niedługo, po kilku kilometrach nawierzchnia się poprawi. Niestety nie poprawiła się ani na jotę. Dopchałem rower z przyczepką gdzieś w rejon Wielkiego Boru i napotkawszy pierwszą drogę poprzeczną o przyzwoitej, szutrowej nawierzchni - wskoczyłem na rower i czmychnąłem w lewo, na zachód, licząc że dotrę do drogi krajowej numer 16. Lekcja trzecia: szlak rowerowy R-65 może i się nazywa "rowerowy" ale na rowerze się nim nie da jechać. A przynajmniej nie da się jechać na rowerze turystycznym, obciążonym sakwami i ciągnącym przyczepkę. Żenada. W każdym razie jak tylko uciekłem ze szlaku w bok, to poczułem naprawdę wielką przyjemność: siedzieć na rowerze, pedałować i czuć wiatr we włosach, a nie tylko pot spływający po czole kiedy z mozołem pcha się rower przez kopny piach. Niestety, na końcu drogi czekała mnie przykra niespodzianka: wbrew nadziejom dotarłem nie do wsi Frącki przy drodze krajowej numer 16 (Augustów - granica państwa) ale do Dworczyska, 10 kilometrów dalej na południe - czyli cofnąłem się o połowę z mozołem pokonywanej na piechotę drogi! Co gorsza, zaraz za Dworczyskiem trafiłem na taki sam piach, jak na szlaku R-65. Tu szlag mnie trafił. Ostatkiem sił dojechałem (a raczej dopchałem rower) do stacji benzynowej we Frąckach. Tam kupiłem tam soki, wodę mineralną i czekoladę i zrobiłem sobie krótki odpoczynek. Droga krajowa nr 16 w porównaniu z makabrą pseudoszlaku rowerowego wydała mi się niemal ścieżką rowerową: owszem, ruch samochodowy jest dość spory (w ciągu niespełna pół godziny na odcinku 10 km naliczyłem około 60 samochodów) ale jakość nawierzchni rekompensuje tę uciążliwość. Co ciekawe, na drodze nr 16 obowiązuje... zakaz ruchu ciężarówek! Odkryłem to dwa lata temu, kiedy jechałem z Sejn do Augustowa. Wówczas na biegnącym równolegle do 16-tki szlaku rowerowym R-11 nie napotkałem ani jednego rowerzysty (szlak też wściekle kręty, też w wielu miejscach nieprzejezdnie piaszczysty) - za to zaraz po wjeździe na krajówkę nadziałem się na raźno pedałujących w kierunku granicy litewskiej sakwiarzy. W Gibach zatrzymałem się w gospodarstwie agroturystycznym, którego reklamy widać z szosy. Oprócz noclegów oferuje też domowego wypieku pieczywo i sękacze. To był strzał w dziesiątkę: miałem okazję poznać całą procedurę profesjonalnego wypieku chleba w piecu chlebowym i kupić przepyszne zsiadłe mleko i ser na śniadanie. Znowu, tak jak poprzednim razem, w gospodarstwie nocowali rowerzyści - tym razem była to para z Warszawy. Marcin Hyła Zdjęcia Dzień poprzedni Dzień następny Polska Egzotyczna - odcinek północny, 2007 |