Dzień piąty: Sławatycze - Białowieża
W "Zastronku"
obudziła mnie
porażająco energetyczna pomarańczowa poświata. Okazało się, że tak
prześwituje zasłona w oknie - wieczorem zmęczony nie zauważyłem nawet
mojego
ulubionego koloru. Błyskawiczne śniadanie, pompowanie
przedniego koła i
ruszam w drogę. Czeka mnie najdłuższy odcinek wyprawy - prawie 200
kilometrów do Białowieży. Pocieszam się tym, że koniec tego odcinka,
okolice Hajnówki i Białowieży znam dość dobrze. Te 200 km wzięło się
stąd, że dzień straciłem w Przemyślu podczas ulewy. Początkowo miałem
zupełnie inny plan noclegów i przed Białowieżą chciałem nocować koło
Janowa
Podlaskiego, ale nadrabiając stracony czas starałem się maksymalnie
wydłużyć każdy kolejny etap. No i wyszło, że dzisiaj zrobię całkiem
spory
dystans.
Zaraz za
zajazdem minąłem przyczajonych na poboczu drogi strażników granicznych
na terenowych motocyklach (droga biegła dokładnie wzdłuż granicy na
Bugu) i
złapałem rytm. Niestety, wyraźnie czułem hamujący "mordewind". Potem
zaczęły hamować mnie widoczki - a to zabytkowa śluza czy przepust na
rzece, a to pasące się konie. Jednak dość szybko dotarłem do Terespola
i skierowałem się na Pratulin i Janów Podlaski. Pogoda - wbrew obawom -
dopisywała, przy czym było wyraźnie chłodniej i zdecydowanie mniej
słonecznie niż w
poprzednie dwa dni. Koło Pratulina trafiłem na pustawej drodze numer
698 dość dziwnie położone
obok siebie w odległości niecałego kilometra dwa małe ronda. Same z
siebie wyglądały na niemal wzorcowe rozwiązania skrzyżowań dla dróg
zamiejskich o
dużym ruchu rowerowym i częstych lewoskrętach rowerzystów. Tu jednak
ruch był
minimalny - nie tylko rowerowy, ale i samochodowy. Być może to jakieś
założenie drogowe dla przyszłej autostrady A2 prowadzącej w planach do
przejścia granicznego w Kukurykach? Czyżby nasi
drogowcy planowali na 20 lat na przód? Nie chce mi się wierzyć. W
każdym razie minimalny ruch utrzymał się na drodze aż do samego
słynącego ze stadnin i aukcji koni Janowa
Podlaskiego, gdzie zziajany zatrzymałem się na odpoczynek na Rynku.
Leżąc na
ławeczce w parku na janowskim rynku pogryzałem
czekoladę i piłem sok winogronowy.
Następnie postanowiłem wypytać miejscowych o przeprawę promową na Bugu
w Gnojnie i Niemirowie, widoczną na mojej mapie samochodowej Polski.
Najbliższy most znajdował się bowiem dopiero w Siemiatyczach jakieś 20
czy 30 km na zachód, a przeprawa przez Bug tuż przy granicy (jak
wynikało z mapy) uprawdopodobniłaby moje dotarcie tego samego dnia do
Białowieży. Na początku nikt nic o promie nie wiedział. Potem się
okazało, że prom w Gnojnie (raptem 10 km na północ od Janowa) na pewno
był, ale w
zeszłym roku ktoś utonął na przeprawie i nie wiadomo, czy jest nadal.
Wreszcie
szukając wejścia na plebanię, gdzie sądziłem uzyskać informacje od
najlepiej poinformowanych "źródeł osobowych", usłyszałem od młodej
dziewczyny, że prom jest i działa, bo wczoraj ktoś z niego
korzystał. Prom kosztuje jednak 10 złotych niezależnie od liczby
przewożonych pojazdów i jest uruchamiany na żądanie. Uzbrojony w tę
wiedzę wsiadłem na rower i ruszyłem na Gnojno.
Dojazd okazał
się być dość wymagający - co chwila strome podjazdy i zaraz potem
zjazdy. Asfalt był jednak dość dobrej jakości i prowadził na wysoki,
malowniczy brzeg pradoliny Bugu. Cały obszar to Park Krajobrazowy
"Podlaski Przełom Bugu". Ciekawostką okazały się tajemnicze
znaki niebieskiego szlaku rowerowego, które znienacka pojawiły się
przy szosie zaraz za Janowem. W samym mieście nie było śladu
informacji dla rowerzystów (albo były, ale
przemyślnie ukryte), a przy znakach
szlaku rowerowego nie było
żadnych
drogowskazów. Znaki
były malowane przy drodze, więc choć nie zawsze dobrze widoczne, trudno
było
zgubić szlak. Wypatrując znaków szlaku minąłem jednak - jak się potem
okazało
-
zjazd nad rzekę do promu i musiałem się cofać. Nie wiedzieć czemu
spodziewałem się, że
szlak rowerowy prowadzi właśnie do promu. Widać pomysł szlaku był
zupełnie
inny i nie adresowany dla takich rowerowych włóczęgów jak ja.
Zjazd do
promu okazał się być piaszczystą polną drogą dochodzącą do
głównego asfaltu na charakterystycznym ostrym zakręcie, oznaczonym
czerwonymi
ostrzegawczymi strzałkami. Nieco intuicyjnie, wypatrując śladów
podążyłem nad Bug - "prosto i trochę w prawo" - bo jak się okazało,
tych
polnych dróżek było tam więcej a dojazd był może nawet
dwukilometrowy. Jedna z
odnóg piaszczystej drogi, prowadząca w nadrzeczne chaszcze była
wysypana żwirem i
pokruszonymi cegłami. Rzeczywiście, to właśnie ona prowadziła do
rosnącego
tuż nad wodą drzewa, od którego biegła na drugi brzeg zanurzona w
wodzie stalowa lina. Na drzewie zaś widniała przyczepiona pinezkami
kartka z napisem:
PRZEPRAWA PROMEM TEL 085 657 76 43 i 0506 297 134. Sam prom znajdował
się na drugim brzegu rzeki, a wokół nie było żywej duszy.
Wyciągnąłem
telefon, wklepując numer z kartki na drzewie i przeżyłem niemiłą
niespodziankę. Nie ma zasięgu! Złaziłem
cały brzeg - okazało się, ze zasięg w tym miejscu ma tylko Idea. Za
którymś razem
udało mi się odbyć krótką rozmowę, ale połączenie było tak podłej
jakości,
że nawet nie wiedziałem czy się dodzwoniłem do właściwej osoby. Po
jakimś czasie dostrzegłem kogoś na drugim brzegu rzeki. Udało mi się
dokrzyczeć i - bez telefonu - kobieta na drugim brzegu obiecała, że
zawiadomi właściciela promu który mieszkał niedaleko. Zniknęła na chyba
pół
godziny, co mnie zaniepokoiło - zwłaszcza że znienacka zaczął kropić
deszcz. Ale
rzeczywiście, po pewnym czasie na drugim brzegu zrobił się ruch, ktoś
wskoczył na prom, lina w wodzie w poprzek rzeki stęknęła i naprężyła
się i prom
pomału zaczął się zbliżać w moim kierunku. Tu kolejna niespodzianka:
okazało się, że przewoźnikiem jest kobieta! Załadowałem rower na prom i
przepłynąłem na drugi brzeg. Pierwszy raz zdarzyło mi się mieć prom na
zamówienie do wyłącznej dyspozycji. Zgodnie z informacją z Janowa
Podlaskiego, za tę przyjemność zapłaciłem 10
złotych - tyle kosztuje uruchomienie promu bez względu na ilość
pojazdów. Uwaga: jak ktoś z
Was będzie chciał skorzystać z promu, to
jadąc od strony Janowa Podlaskiego warto zadzwonić wcześniej, z
wysokiego brzegu Bugu! Od Janowa jedzie się około 45 minut łącznie z
poszukiwaniem promu nad brzegiem. Jadąc od północy, od Hajnówki
wystarczy zapukać
do ostatniego domu we wsi, tuż przed skrętem na przeprawę promem.
W sumie cała
przeprawa trwała chyba niewiele krócej, co objazd przez Siemiatycze i
tamtejszy
most. No, ale być przewiezionym promem i to przez kobietę, w urokliwym
miejscu Bugu raptem dwieście czy trzysta metrów od granicy, to jest
coś! Wkrótce jednak
okazało się, że problemów jest więcej: za Niemirowem asfalt przeszedł w
kocie łby i to tak paskudnie połączone z grząskim piaszczystym poboczem
że nie szło - nomen omen - jechać szybciej, niż jakieś 5 km/godz. Kilka
razy
omal nie wywinąłem orła - obciążony sakwami rower fatalnie buksuje w
grząskim
piachu. Tymczasem nie dość, że zaczynało (i przestawało) padać, to
jeszcze zaczynało się robić ciemno. Przez Radziwiłłówkę przedostałem
się pagórkowatą drogą (ostre podjazdy) do miejscowości Nurzec Stacja i
stamtąd ruszyłem na Kleszczele i Hajnówkę. (Miejscowi
odradzili mi drogę wzdłuż granicy na Koterkę - podobno jest
piaszczysta, a byłaby niezłym skrótem. Gdybym miał więcej czasu,
pojechałbym też odwiedzić nieodległą Grabarkę - słynne prawosławne
sanktuarium)
Deszcz
rozpadał się na dobre i zrobiła się noc. Przez zapadane szkła okularów
widziałem źle. Miałem na rowerze przednią migającą białą diodę SMART
Polaris
i halogen Cateye HL500II do oświetlania drogi. Z tyłu miałem zaś
umocowaną do szlufki w dnie leżącego na bagażniku worka Dry Sack
Ortlieba czerwoną migajkę Cateye i wielkie odblaski Back Rollerów.
Postanowiłem
jechać przynajmniej do Hajnówki. Nie wiem, co sądzili o mnie kierowcy
mijanych samochodów. Rowerzysta, w deszczu, w nocy i to nie miejscowy?
Ruch jednak nie był wielki a droga była całkiem dobra.
Miałem tylko jeden poważny problem: długie światła samochodów z
naprzeciwka.
Kierowcy najwyraźniej nie zdają sobie sprawy, że oślepiony w ten sposób
rowerzysta nie widzi zupełnie nic. Często musiałem wręcz osłaniać
dłonią oczy. Na
ręce miałem odblaskową opaskę i być może jej widok niektórym przemawiał
do wyobraźni. Poza tym z drogi nie pamiętam nic - do momentu, gdy na
majaczącej w mroku tablicy wypatrzyłem napis "Hajnówka". Aż krzyknąłem
z radości: tak, udało się!
W Hajnówce
szybko znalazłem
bankomat i sklep, po czym pomyślałem sobie: a gdyby tak jednak od razu
do Białowieży? Długo pewnie nie będę miał okazji zrobic takiego
głupstwa w nocy i deszczu! Jeśli - to teraz. Tak też zrobiłem. Z
Hajnówki do Białowieży jest około 20 kilometrów doskonałej drogi przez
gęsty las. Nie ma żadnych miejscowości po drodze. Te 20 km mimo
ciemności i deszczu okazały się
nadzwyczaj łatwe - w lesie padało jakby mniej i w ogóle nie było
wiatru. W Białowieży byłem około 21:30. Wykonałem małą pętlę po
miejscowości. Na
prawie wszystkich domach są tabliczki "noclegi", "zimmer frei", ale
wyglądało na to, że prawie wszędzie wszyscy już spali bo okna były
ciemne. Na szczęście nie
musialem
pukać do czterogwiazdkowych hoteli (takie też się ostatnio w Białowieży
pobudowały), bo na werandzie pensjonatu Gawra zobaczyłem siedzących przy
piwie ludzi. Na moje pytanie o możliwość noclegu szybko zawołali
gospodarza, a kiedy przekroczyłem z
rowerem bramę - usłyszałem od strony piwnej ławki komentarz po
angielsku: "another
cyclist tonight!". Ciekawe, że także gospodarz jak tylko mnie zobaczył
z rowerem i sakwami, to był pewien że jestem obcokrajowcem :-) Jak się
miało okazać - nie bez powodu.
To był najdłuższy dzień wyprawy - pokonałem 186 km.
Zobacz
zdjęcia z dnia
piątego
Dzień szósty tutaj
Dzień
poprzedni tutaj
Polska
Egzotyczna Rowerem 2004 - tutaj