Dzień siódmy: Białowieża - Sokółka

Zobacz zdjęcia tutaj

Z Białowieży można łatwo dojechać rowerem do Hajnówki, gdzie znajduje się stacja kolejowa i można ewakuować się pociągiem do Warszawy i innych miast (polecam połączenie przez Czeremchę z presiadką w Siedlcach - z pociągu widać śliczne okolice na południe od Białowieży). Można też pojechać do Białegostoku (około 80 km trasy dość spokojnymi drogami z dobrym asfaltem przez Narew i Zabłudów; dopiero od Zabłudowa do Białegostoku ruch na drodze jest już znaczny, ale znośny). Ta trasa wydaje się być znacznie bardziej widowiskowa, niż przez Narewkę koło sztucznego zalewu Siemianówka.


Ja jednak wybrałem inną trasę - chciałem dokończyć zwiedzanie Wilczego Szlaku na północy Białowieskiego Parku Narodowego, przerwane podczas ostatniego pobytu ze względu na brak czasu. Potem omijając Białystok planowałem dojechać do Sokółki i tam wsiąść do pociągu do Warszawy, albo - jeśli pogoda by się utrzymała - jechać rowerem dalej, w kierunku Augustowa lub Sejn. Z Białowieży najpierw pojechałem do Miejsca Mocy, gdzie w samotności zjadłem śniadanie i posiedziałem w tym magicznym zakątku w kompletnej ciszy, kontemplując przyrodę. Następnie wróciłem do szosy na Hajnówkę i koło rezerwatu żubrów skręciłem na północ, na szutrową drogę wiodącą w kierunku Narewki. Nie skorzystałem z wygodniejszej drogi asfaltowej, połozonej kilka kilometrów na zachód, bo planowałem skręcić jeszcze raz na wschód w kierunku Kosego Mostu i Wilczego Szlaku i pokonać kilka kilometrów lasem wzdłuż torów nieczynnej wąskotorówki służącej w pierwszej połowie XX wieku do wywózki drewna. Starych torów jest zresztą w Białowieży sporo - oprócz wąskotorówki, istnieje torowisko z Hajnówki do nieczynnej stacji w Białowieży.

Znalezienie właściwego szlaku wymagało nieco intuicji i pracy z mapą: nieużywane tory biegnące ze wschodu na zachód są na skrzyżowaniu z drogą już mocno ukryte pod warstwą piachu i ziemi. Na charakterystycznej wielkiej prostokątnej polanie  z ułożonymi ściętymi pniami drzew trzeba skręcić w prawo; omszałe tory widoczne są dopiero na wschodnim końcu polany już między drzewami. W ten sposób udało mi się dotrzeć do Kosego Mostu (ostatni odcinek przed mostem trzeba jednak pokonać korzystając ze zwykłej drogi, skręcając na północ i potem na południowy wschód). Kosy Most na rzece Narewce (dostępny łatwo także z miejscowości Narewka) prowadzi już na północny skraj Parku Narodowego i początek Wilczego Szlaku. Znajdują się tam charakterystyczne altany, gdzie można odpocząć i w razie potrzeby - biwakować bez namiotu (zdaje się że nie jest to dozwolone, ale w przypadku załamania pogody i braku namiotu warto o tym wiedzieć).

W całej Puszczy wyznaczono szlaki rowerowe, ale niestety bez drogowskazów i informacji, także dotyczącej nawierzchni drogi. Zapewne istnieje do nich jakaś mapa, ale nie trafiłem na nią a szczerze mówiąc nawet nie szukałem. Zwyczajne tablice informacyjne i drogowskazy by mogły dużo pomóc w takiej sytuacji. Wilczy Szlak przeznaczony dla pieszych jest oznakowany paradoksalnie dużo lepiej i zawiera szereg ciekawych informacji na tablicach. Jest w całości przejezdny na rowerze, choć nie da się jechać szybko. Ma 12 km długości i należy na jego zwiedzanie przeznaczyć około 2-2,5 godziny. W kilku miejscach są na mokradłach podesty, na które warto wejść pchając rower.

Z Wilczego Szlaku wyjeżdżam na Masiewo. Malownicza, cicha wieś niestety ma drogę w kocie łby - jak się komuś śpieszy na rowerze to raczej nie będzie szczęśliwy. Białowieskie okolice to jednak nie miejsce, gdzie pośpiech jest wskazany. Zresztą na końcu wsi pojawia się asfalt i można już śmignąć na północ - na Siemianówkę, Tarnopol i Juszkowy Gród. Tutaj skręcam w prawo, na Szymki i Jałówkę. Asfalt jest równy, ale bardzo chropowaty i stawia spore opory toczenia. Na skrzyżowaniu w Juszkowym Grodzie, gdzie koło skrzyżowania przysiadłem na ławeczce na drugie śniadanie trochę mnie zdeprymował bardzo nowoczesny i przeraźliwie wielki traktor: mknął z ogromną przyczepą z prędkością jak nic 40 km/godzinę pod górę! Przyzwyczajony do wyprzedzania zwykłych "ursusów" i poradzieckich sprzętów agrotechnicznych poczułem się trochę zaniepokojony, ale na szczęście więcej takich potworów już na drodze nie spotkałem.

W Jałówce niestety okazało się, że asfalt się kończy na dobre. Na Mostowlany i Bobrowniki wzdłuż granicy prowadzi żwirówka - w sumie prawie 16 km. Trochę mnie zaniepokoił fakt, że wszyscy mieszkańcy, których spotkałem wyglądali na mocno nieprzytomnych i mocno pod wpływem - wcześniej takie widoki należały do wielkiej rzadkości. Na północ od Jałówki minąłem przepompownię gazu, wielkie, hałaśliwe UFO na skraju lasu, po czym zgodnie z obawami zagrzebałem się z piachu. Niestety, na sporych odcinkach trzeba było rower pchać, a jazda często była możliwa tylko po lewej stronie szerokiej na 10-12 metrów drogi, bo tylko tam z jakiegoś powodu nie tworzyła się ani "tarka" (regularne pofałdowanie żwiru, które strasznie trzęsie rowerem) ani też nie było grząskich zastrug. Samochodów było mało, ale ciągnęły za sobą spore tumany kurzu; co gorsza - niektóre na zakrętach nie zachowywały się stabilnie. Większość miała białoruskie tablice rejestracyjne. W jednym miejscu miałem wrażenie, że moja obecność po prawej stronie drogi bardzo zaskoczyła kierowcę - ciekawe, czy na tej drodze nie zdarza się sporo wypadków.

W rejonie miejscowości Świsłoczany (tu dla odmiany zamiast żwirówki pojawiły się znowu kocie łby) nieoczekiwanie znowu zauważyłem się jakiś szlak rowerowy, niestety tradycyjnie bez żadnego opisu, drogowskazu ani jakiejkolwiek informacji. Ten odcinek w zasadzie jest nieprzejezdny rowerem szosowym na wąskich kołach, prawdopodobnie będzie bardzo trudny dla rowerów poziomych i w ogóle jest trudny dla rowerów, szczególnie z dużym bagażem. Nie wiem, jak tam jedzie się rowerem w deszczu lub zaraz po deszczu: może się okazać, że trochę lepiej, ale równie dobrze trasa może być nieprzejezdna na amen. Tuż przed Bobrownikami na "tarce" wskutek drgań odpadł mi przedni błotnik. Już wcześniej jego mocowanie pękło po wielokilometrowej eskapadzie na podobnym szlaku wzdłuż Biebrzy i Kanału Augustowskiego kilka lat temu. Trzeba podkreślić, że niesamowite widoki odcinka w rejonie Świsłoczan i Mostowlan w pełni wynagradzają trudy rowerowania w takich warunkach - tę przygraniczną drogę naprawdę warto pokonać, nie planując jednak żadnego pośpiechu. Według drogowskazów liczy ona od Bobrownik do Jałówki 15,5 km. Trochę informacji historycznych o obszarze między Jałówką a Bobrownikami można przeczytać tutaj.

W Bobrownikach kolejna niespodzianka - ciąg dalszy trasy na Kruszyniany, stolicę polskich Tatarów i
Krynki również jest nieutwardzony. Żwirowa droga jest szersza, wygląda że ma 15-20 m szerokości. Niestety, na całej szerokości występuje tarka lub koleiny. Zgodnie z drogowskazami to kolejne 8 km drogi bez utwardzonej nawierzchni. W dodatku na północnym wschodzie na niebie pojawiły się ciemne chmury, a słońce zaczeło pomału chować się za wzgórzami. Na domiar złego z tyłu usłyszałem podejrzany hałas - tak, za mną jechała ogromna ciężarówka. Na wszelki wypadek zjechałem z drogi - i był to dobry wybór, bo wielki ciągnik siodłowy z naczepą wzniecał tumany pyłu i w zakręcie jakby wpadł w niewielki poślizg. Za nim jechały dwa następne. Przed Kruszynianami wyprzedziła mnie kolejna.

W Kruszynianach zaczął się już dobry asfalt. Niestety, zaczęło zmierzchać - minąłem więc gościnne zajazdy i reklamy zachęcające do skosztowania tatarskiej kuchni. Dość szybko dojechałem do Krynek - gdzie mieści się nietypowy, okrągły rynek z 12 odchodzącymi odeń ulicami. Niestety, jak dla mnie okazał się dość przereklamowaną sensacją urbanistyczną. Rynek to w istocie przeciętny małomiasteczkowy park, otoczony przeciętnymi domkami w stylu trochę "prowincja polska za Gierka". Wrażenie robią natomiast drogowskazy, które chyba najlepiej oddają istotę owych 12 wyznaczonych jeszcze w siedemnastym wieku ulic odchodzących od krynkowego Rynku. Wrażenie zrobili na mnie też mieszkańcy - krótko ostrzyżeni, w dresach, słuchający nieskomplikowanej muzyki dobiegającej z otwartych okien samochodów i głośno wymieniający między sobą jakieś uwagi które najwyraźniej zapowiadały wojnę domową w mieście. Zapewne ta historia z krótko ostrzyżonymi mieszkańcami był to zupełny zbieg okoliczności, ale w rezultacie rezygnowałem z postoju i poszukiwania innych ciekawostek i zabytków (które tam oczywiście są - patrz link powyżej) i pojechałem drogą numer 676 w kierunku Białegostoku i Sokółki.  

W rejonie Krynek ruch samochodowy jest dość duży, drogi są podejrzanie wąskie i bywają bardzo strome. Wyjeżdżając z Krynek trafiłem na zachód słońca - na zdjęciu wygląda bardzo ładnie, ale ja uzmysłowiłem sobie, że jako rowerzysta jestem kompletnie niewidoczny dla jadących za mną i oślepionych słońcem kierowców. Droga była wąska, o nierównym poboczu i prowadziła pod górę, co utrudniało szybką jazdę. Przyznam się, że na całej trasie ten jeden raz poczułem się na jezdni trochę niepewnie. Na szczęście trafiłem w jakąś dziurę w ruchu samochodowym - samochody jechały tylko z naprzeciwka - i szybko dotarłem do krzyżówki, gdzie skręciłem na Sokółkę. Do Sokółki droga była mocno pagórkowata. W wielu miejscach podjazdy przypominały te znane mi z suwalszczyzny. Na szczęście nawierzchnia była bez zarzutu. Gorzej, że pogoda ewidentnie się psuła - od północnego wschodu widać było ciemne, deszczowe chmury. W pewnym miejscu trafiłem na wyrąb drzew piłą mechaniczną tuż przy szosie: co prawda jakiś pomagier niby stał na drodze i blokował ruch, ale widok sporego drzewa walącego się na jezdnię niecałe 100 metrów przede mną (akurat zjeżdżałem z góry, rzecz miała miejsce jakieś 200 metrów od szczytu wzniesienia na zakręcie) trochę mnie zmierził. Drwale nie sprawiali wrażenia licencjonowanych leśników, raczej wyglądali na miejscowych złodzieji drewna.

Żwirowa nawierzchnia na 25 km drogi (Jałówka - Świsłoczany - Mostowlany - Bobrowniki - Kruszyniany) i spore pagórki na trasie od Krynek do Sokółki spowodowały, że spóźniłem się na pociąg do Warszawy około godziny - byłem pod stacją coś po ósmej wieczorem. Sokółka wieczorem sprawiała wrażenie miasta wymarłego. Na szczęście nieoczekiwanie zatrzymał się autobus PKS-u i troskliwy kierowca sam zapytał, czy mi nie pomóc po czym wskazał gdzie można szukać noclegu. Co prawda chyba chodziło mu o hotel, ale przygodnie spotkany rowerzysta na BMX-ie powiedział, że zna ośrodek wypoczynkowy, gdzie niedawno odbywały się kolonie (jadąc od Krynek, ok. 500 m przed przejazdem kolejowym trzeba skręcić w prawo i na końcu drogi z płyt betonowych jest ośrodek). W ten sposób za 13 złotych nieco spartańsko ale pod dachem spędziłem ostatnią, jak się okazało noc wakacji, pokonawszy wcześniej tego dnia 145 km (w rzeczywistości odcinek od Białowieży do Sokółki jest krótszy, ale rano jeździłem jeszcze po Puszczy - na oko ze 20-30 km).

Rano pogoda była już całkiem kiepska, więc podjechałem na stację PKP, kupiłem bilet do Krakowa (a raczej cztery bilety - do Warszwawy na pośpieszny i ekspres dalej do Krakowa wraz z biletami na rower i miejscówką, sprzedaż zajęła pani w kasie chyba godzinę - wolę sobie nie wyobrażać co by się działo gdyby pojawił się tam Anglik albo japończyk z podobnym oczekiwaniem kupna biletu kolejowego na rower).
Zapakowałem rower do pociągu i w ten sposób zakonczyła się moja przygoda z Polską Egzotyczą w wakacje 2004 roku. Z pewnością tu jeszcze wrócę.

Zobacz zdjęcia z dnia siódmego

Zobacz opis sprzętu, jakiego używam

Dzień poprzedni tutaj

Polska Egzotyczna Rowerem 2004 - tutaj