Dzień trzeci: Werchrata - Hrubieszów

Zobacz zdjęcia tutaj

Z budynku werchrackiej plebanii wyjeżdżam wcześnie: raz że tak planowałem a dwa, że okazało sie, że wszyscy pozostali mieszkańcy budynku oazowego stanowili jakiś zwarty oddział udający się przed ósmą rano w nieznanym mi kierunku i opiekun tej grupy dzwoniąc kluczami pytał, "czy długo jeszcze będę". Oczywiście, długo jeszcze nie - sam się śpieszyłem, choć zmęczony poprzednim dniem, zaspałem conieco a potem bezskutecznie walczyłem z prysznicem. Koniec końców nieumyty spakowałem się i postanowiłem jechać dalej. Oporządzając rower przed budynkiem poprzyjaźniłem się z wyjątkowo mało strachliwym za to pieszczotliwym kotkiem, zjadłem kawałek śniadania, wskoczyłem na rower i popedałowałem w kierunku wschodnim. Na mapie miałem bowiem zaznaczoną drogę numer 867, łączącą Werchratę z miejscowością Siedliska i dalej z Hrebennem.


Koło kościoła (a może cerkwi? nie pamiętam) w sąsiedniej miejscowości zapytałem miejscowych o drogę na Hrebenne. Chórem odrzekli, że zaraz za stodołą w lewo. Podjechałem - nie wyglądało to dobrze. Koleiny piachu, żadnego asfaltu. Na wszelki wypadek pojechałem prosto drogą w kierunku granicy - asfalt przeszedł w kocie łby i też na długim odcinku nie wyglądało to dobrze. Ponieważ wieś wyglądała na wymarłą i nie było kogo zapytać dla porządku, wybrałem jednak głos chóru spod cerkwi czy kościółka i zacząłem pchać rower ową nieszczęsną drogą "obok stodoły w lewo". Właśnie: pchać, bo jechać się nie dało. Piach, żwir, co chwila głębokie kałuże - tak wyglądała droga na mapie zaznaczona niemal jak powiatowa. Ponieważ w pewnym momencie zaczęło wyglądać na to, że jakość drogi się poprawia, wsiadłem na rower i zacząłem pedałować. Nie dojechałem jednak daleko: najpierw minąłem zaparkowany w ciemnym lesie motorower albo motocykl, a zaraz potem usłyszałem charakterystyczne "cyng!" - urwałem łańcuch. Wlokłem go jeszcze parę metrów po piachu i błocie, bo akurat mijałem takie kałuże, że nie było jak się zatrzymać. Ufffff... Do tego w krzakach ewidentnie zaszeleścił właściciel owego motorowera, szczerze mówiąc trochę mnie denerwując - nie wiedziałem, co tam robi: kłusuje, ludzi nielegalnie przeprowadza przez granicę, czy grzyby zbiera. Na szczęście on też się mnie bał - albo miał mnie w nosie, bo gdzieś się cichcem oddalił w głębię chaszczy.

Miałem rozkuwacz i walka z ogniwami łańcucha nie trwała zbyt długo, ale wyszło na to, że nie dość, że bez prysznica, to jeszcze dzionek rozpocząłęm od umazania się smarami. Stało się tak mimo, że łańcuch po deszczach i błocie był suchuteńki i wydawał dźwięki jak ogon grzechotnika. Dalszą drogę przez las odbywałem na paluszkach, uważając żeby nie depnąć ostrzej na pedały ani nie przekosić łańcucha. Po pewnym czasie zauważyłem, że droga, którą się poruszam to zgodnie z tabliczkami zwykła leśna droga pożarowa - stąd mam wielkie wątpliwości, czy rzeczywiście z Werchraty do Hrebennego prowadzi tylko szlak przez te chaszcze, czy też chór miejscowych przed cerkiewką czy kościółkiem znowu mi powiedział tak dobrze, jak poprzedniego dnia bosy i bezzębny miejscowy, pytany o drogę do mostu przez Szkło. Skłaniam się do teorii, że ludność miejscowa jest często nieteges jeśli chodzi o nawigację i wskazówki. Na mapie Roztocza wydanej przez Wojskowe Zakłady Kartograficzne droga, której nie znalazłem ma numer 867 (czyli wojewódzka) a w Siedliskach dotarłem do innej drogi, prowadzącej chyba do leśniczówki - ona mogła biec właśnie dalej, aż do miejscowości Prusie i do Werchraty.

Koniec końców wydarłem się jakoś z tego Stumilowego Lasu, nawet rower udało mi się ze sobą wytaszczyć i wytoczyłem się na nieco bardziej utwardzoną drogę, która zaprowadziła mnie przed zabytkowy kościółek i - na wprost tegoż kościółka - dość obskurne, żółte muzeum (nie wiem, czego) z flagą Unii Europejskiej. Muzeum nie wiem czego, bo odkryłem że w tym miejscu jest już zasięg telefonii komórkowej (Plus) i mogę odbębnić konferencje, których nie zdążyłem odbyć poprzedniego wieczora w Werchracie z powodu kompletnego braku zasięgu (nie ma tam żadnych sieci). Zaaferowany, popedałowałem dalej z telefonem przy uchu. Dotarłem do szosy krajowej numer 17 prowadzącej do przejscia granicznego Hrebenne. Zasięgnąwszy języka, skręciłem w lewo a po paruset metrach - w prawo, kierując się na Kornie i Nowy Machniów. Tym razem informacja miejscowego była na szczęście prawidłowa.

Droga była znośna - w porównaniu do piachu i błota za Werchratą każdy asfalt wydawał się niebywale równy i szybki. Co więcej, ten odcinek był pierwszym naprawdę płaskim, jaki zdarzyło mi sie pokonać. Mimo powaznych dziur z powodu zerowego ruchu (w ciągu godziny nie minął mnie ani jeden samochód) można było manewrować i utrzymywać dużą szybkość. Szybko dotarłem do kolejnej, całkiem porządnej drogi, biegnącej ze wschodu na zachód. Dojechałem nią do Nowego Machniowa, gdzie mimo niedzieli działały wszystkie sklepy. Uzupełniłem zapasy wody i czekolady. Ludność miejscowa okazała się bardzo przyjazna i otwarta na nowinki ze świata rowerowego - wypytano mnie skąd to i dokąd, poinformowano że czasem tędy jeżdżą rowerzyści i dodano z dumą, że jeden taki z Machniowa to nawet na rowerze do Rzymu pojechał. Ludność miejscowa wszakże dodała, że "z powrotem na rowerze nie dał rady, bo to trudna trasa".

Pożegnaliśmy się obiecując sobie do zobaczenia - raz dlatego, że pewnie tam jeszcze nieraz będę się włóczył na rowerze, a dwa - dlatego, że na całej trasie nie spotkałem takiego sympatycznego, krótkiego ale otwartego dialogu z przysłowiową "połową wsi" (zeszło się przypadkiem kilka osób, pogadaliśmy może dziesięć minut wszystkiego - ale w innych miejscowościach tego w ogóle nie było). Podbudowany rozmową i litrem soku wiśniowego na upał śmignąłem dalej: na Wasyle i Chłopiatyn. Droga dobra, ale niestety trochę pagórkowata. Bez wielkiego stresu, ale pagórkowatość połączona z miejscami bardzo kiepskim asfaltem może być męcząca. W dodatku był upał, który dawał się odczuć szczególnie, gdy się zatrzymywałem. Trochę rozczarowały mnie napotkane cerkiewki. Odmiennie, niż w Chotyniu w Przemyskiem nie ma gdzie przed nimi siąść i schować się w cieniu. Nie są opisane, za to zamknięte na klucz i nie zapraszają do zwiedzania. Choć pewnie gdyby poszukać znalazłyby się i klucze i przewodnik chętny do opowiedzenia o historii miejsca i zabytku.


Gdzieś za Chłopiatynem, w Żniatynie albo Hulczach przy drodze na postronku pasł się diaboliczny Pan Koza, czyli cap. Dopiero teraz zrozumiałem prawdziwe znaczenie słowa "capić": zdjęcie zrobiłem z odległości co najmniej siedmiu metrów, ale odjechałem nie chowając nawet aparatu, bo od zwierzątka leciał tak obrzydliwie intensywny smród, że ewakuowałem się czym prędzej. Na tak organiczną chemię nie ma rady.


Przez Dołhobyczów docieram drogą nieco oddaloną od granicy (ale nie jest to krajowa numer 844) do Hrubieszowa (zobacz też Hrubieszow.info). Na początek mijam ponury budynek tutejszego Zakładu Karnego a potem przejazdy kolejowe. Jestem zmęczony upałem, a rower wymaga napraw: łańcuch krzyczy o smar, hamulce muszą mieć nowe klocki a przednia opona, rozcięta kiedyś i podklejona przed wyprawą Kropelką czy Poxipolem zaczyna niebezpiecznie się wypuczać. To jedyny dzień wyprawy, kiedy kończę przejazd długo przed zmierzchem. Tym razem na liczniku 110 kilometrów.


Na wielkiej tablicy z planem miasta (musiałem pytać o drogę, żadnego drogowskazu "centrum" itp!) znajduję dwa hotele. Kieruję się do pierwszego lepszego, czyli najbliższego. Niestety, obskurny klimat lat 70 wymieszany z prowincjonalnością i dziwnymi nawykami. Obsługuje gości pani sprzątająca, która - widząc że czekam przed recepcją - bezceremonialnie zapytała "czego pan szuka". No właśnie: czego może szukać ktoś przed recepcją hotelu?  Na plus trzeba odnotować, że rower zaproponowano mi... wstawić do pokoju. Ale pokój był na trzecim piętrze. Nie było tak źle - w hotelu jednak była winda i rower mogłem wtaszczyć bez wysiłku. W pokoju - TV z dwoma kanałami oraz prysznic i kibel o standardzie, powiedzmy: garnizonowym i to Układu Warszawskiego. Prysznic wziąłem natychmiast, a w TV obejrzałem prognozę pogody. Była niepokojąca. Wieczorem połaziłem trochę po mieście - odwiedziłem konkurencyjny hotel. Niestety, choć chyba czynny, to drzwi były zamknięte na głucho i nikt nie otwierał. Ponoć w Hrebennem jest jeszcze trzeci hotel - nie widziałem. Cena za dobę w moim hotelu trochę mnie zmroziła - 65 złotych. W stosunku do jakości za taki hotel bym dał najwyżej 30, no ale trudno: chciałem prysznicu po 48 godzinach niemycia i odpoczynku po potwornie upalnym dniu, to miałem. Aha: rano wyprowadzając z pokoju hotelowego objuczony rower stłukłem szybę w drzwiach. Kolejne 60 złotych w plecy. Nazwa tego przybytku: Zajazd "Elf".

Zobacz zdjęcia z trzeciego dnia tutaj

Dzień czwarty tutaj

Dzień poprzedni tutaj

Polska Egzotyczna Rowerem 2004 tutaj