Dzień
drugi: Przemyśl - Werchrata
Przemyśl
opuszczałem po jednodniowym przestoju, wymuszonym upiorną ulewą.
Poprzedniego dnia pokręciłem się trochę po mieście w deszczu, robiąc
zdjęcia -
dokumentację do projektu, który powinienem zacząć wspólnie z Urzędem
Miasta i organizacjami pozarządowymi Przemyśla. Rano zauważyłem, że nie
mam już smaru do łańcucha, który skrzypi jak zarzynany a moje tylne
hamulce mają klocki starte na zero i w ogóle nie hamują.
Przednie LX-y były starte potężnie, ale wciąż hamowały nieźle. Kolejna
ofiara
deszczu to nowy licznik firmy Mactronic. Nie działał
w
ogóle zalany deszczem w poprzednich dniach resetował się
samodzielnie i podawał dziwne wielkości. Trudno, kosztował raptem 30
złotych -
nie można wiele wymagać. Niestety, przy jednodniowym opóźnieniu
nie mogłem czekać na otwarcie sklepu do godziny 10 czy 11 i ruszyłem z
Przemyśla na Bolestraszyce i Wyszatyce, omijając ruchliwą drogę na
Medykę i kierując się na kładkę pieszą na Sanie w miejscowości Niziny.
Moim przewodnikiem była Teresa, zapalona rowerzystka która na rowerze
zwiedziła między innymi Węgry i Rumunię.
Pogoda
okazała się zaskakująco dobra. Zaskakująco, bo deszcz poprzedniego dnia
wpędził mnie w fatalny humor. W Bolestraszycach zwiedzamy ruiny
austriackiego fortu - jednego w kilkudziesięciu, tworzących Twierdzę
Przemyśl. Następnie jedziemy do Arboretum. Niestety, w soboty jest
otwarte dopiero od 10 rano. Śmigamy dalej. W Wyszatycach kończy się
asfalt i obok wielkich pól kukurydzy przez błoto i kałuże przedzieramy
się w kierunku Nizin. Klimaty trochę bieszczadzkie, jak z "Bazy ludzi
umarłych" - na błotnistej drodze mija nas pekaes, obok w polu widać
jakieś rozsypujące się pegieery. Docieramy do Nizin: tu robię małe
zakupy - wode
mineralną, banany i czekoladę i żegnam się z Teresą, która wraca do
Przemyśla.
Miejscowi
wskazuja mi kładkę - na pierwszym skrzyżowaniu koło sklepu gdzie
robiłem zakupy trzeba skręcić w prawo. Kładka okazuje się imponującą,
chyba stumetrowej rozpiętości konstrukcją wiszącą, o dość
dynamicznym zachowaniu. Korzystają z niej - sądząc po śladach - niemal
wyłącznie rowerzyści. Jednego z nich spotykam na kładce. Fotostop,
pędzę rowerem w dół, czując drgania i wahania konstrukcji. Interesujące
wrażenie, powoli wyjeżdżam na drugą stronę. Tam niespodzianka - zamiast
drogi błotnista ścieżka prowadząca do dawnego pegieeru. Za pegieerem
kolejna niespodzianka: droga jest całkowicie zalana wodą. Prowadzę
rower skrajem wody stąpając po czymś w rodzaju miedzy. Dalej wody jest
mniej, ale droga jest z płyt betonowych - jedzie się po tym jak po
grudzie. Sakwy brzęczą, okulary zsuwają się z nosa. Tyle, że pogoda
jest wyśmienita: wokół widać ślady wczorajszej ulewy, ale słońce świeci
ostro i mocno i coraz wyżej wspina się na niebo. Korzystając
ze wskazówek miejscowych wyjeżdżam ze strefy pegieerowskiej na asfalt
między domki, niektóre bardzo stare, ładne i zadbane. To miejscowośc
Nakło. Skręcam w lewo na Stubno, podążam w kierunku na Korczową i
tamtejsze przejście graniczne. Rozpędzam się wreszcie na dobrym
asfalcie - niestety, suchy łańcuch zgrzyta jak potępieniec.
Okolica
bardzo malownicza. W miejscowości Chotyniec doskonały drogowskaz (taki
jak na odcinku Sanok - Przemyśl) kieruje mnie na drewnianą cerkiewkę
położoną kilkaset metrów od drogi na niewielkim wzgórzu. Cerkiew
otoczona jest płotem - nie
wiem, czy można wchodzić - ale i wianuszkiem drzew, dających cień.
Przed wejściem przy płocie stoi ławeczka, na której się kładę i robię
pierwszy tego dnia odpoczynek. Obok jakaś pani siedzi na łące przy
sztalugach i maluje pejzaż z cerkwią. Później nie spotkałem już takiego
wianuszka drzew wokół cerkwi i takiej ławeczki, na której można się po
prostu położyć - i szczerze mówiąc trochę mi tego brakowało ;-)
Wsiadam na
rower i jadę dalej na północ. Kieruję się na drogę krajową numer 4 -
wbrew obawom okazuje się, że ruchu na niej nie ma prawie wcale (ale
może to dlatego, że jest sobota?). Jadę w kierunku przejścia
granicznego w Korczowej. Asfalt znakomity, obok szerokie dwumetrowe
pobocze, niestety nieutwardzone ale można po nim bezpiecznie jechać -
tyle, że stawia duże opory toczenia. Bardzo przydatne na przykład do
czytania mapy podczas jazdy. Właśnie: mapy. Na mojej mapie ("Roztocze.
Od Kraśnika do Lwowa", 1:200000, Wojskowe Zakłady Kartograficzne) jest
zaznaczony most na równoległej do drogi numer 4 rzece Szkło. Most ma
się znajdować w osi drugorzędnej drogi biegnącej groblą prostopadle do
drogi numer 4. Rozglądam się
i nie widzę niczego podobnego. Najbliższy inny most znajduje się
dobrych
kilkanaście kilometrów dalej. Widząc pierwszą drogę leśną skręcam w
lewo i trafiam na błotnistą, nierówną ale prowadzącą najwyraźniej na
północ przecinkę.
Jadę powoli,
co pewien czas trzeba rower przeprowadzać przez kałuże o niewiadomej
głębokości i strukturze dna. Zbliża się południe, coraz bardziej
aktywizują się
bzyczące i latające insekty leśne. Na szczęście dopóki jadę, działa
naturalna
klimatyzacja rowerowa. Gorzej, kiedy się człowiek zatrzyma... ;-) Po
kilkunastu minutach las się kończy, zaczynają się łaki. Droga biegnie
wysokim nasypem. W pewnym momencie ten nasyp zostaje przecięty
poprzecznym wykopem, co wzbudza we mnie niejakie podejrzenia. Kawałek
dalej zatrzymuję bezradnie rower i patrzę na to, co było mostem:
metalowa kratownica z cienkich stalowych belek zawieszona dziesięć
metrów nad mętną wodą rzeki
Szkło. Pieszo to może i bym po wąziutkich dźwigarach przeszedł te
sześćdziesiąt czy sto metrów, ale z rowerem i bagażami? Wykluczone.
Poniżej widoczny jest bród, używany - sądząc po śladach - przez
traktory. Niestety, po deszczach woda jest mętna i wysoka. Nie
ryzykuję, choć rzeka ma może z pięć albo sześć metrów szerokości. Jak
niepyszny wracam, skręcając na wschód w pierwszą polną drogę.
Napotkany
miejscowy rowerzysta wyjaśnia, że to, po czym jechałem, to nasyp dawnej
wąskotorówki. Po jej likwidacji most kolejowy był rzeczywiście używany
jako kładka, ale deski i poręcze zbutwiały. Ponieważ nikt go nie
potrzebuje, pozostałości coraz bardziej niebezpiecznej kładki rozebrano
wiele lat temu. Jedyny chłop,
który ma pole po drugiej stronie rzeki i tak przejeżdża przez rzekę
traktorem w bród. Jadę więc na Budzyń. Niestety, nie ma drogowskazów,
więc na skrzyżowaniu idę do pierwszej chałupy pytać o most. Na
spotkanie ze mną wychodzi - przez błoto - bosy chłop. Pytany o most
uśmiecha się bezzębnie i mówi - to panie, w lewo i potem prosto! Jadę
za jego wskazaniem, ale mostu nie ma. Zapytany o to samo kolejny
miejscowy jest zdziwiony i odsyła mnie do Budzynia, który jest dobrych
kilka kilometrów dalej (tu z braku licznika trochę się pogubiłem z
odległościami, zwłaszcza że droga którą jechałem była tyleż malownicza,
co po prostu kręta).
Wracam na
niemal pozbawioną ruchu samochodowego drogę numer 4 i szczęśliwie
trafiam wreszcie na skręt w lewo na Budzyń. Straciłem co najmniej
godzinę albo i dwie. Trudno. Za to przede mną Wielkie Oczy - kolejna
miejscowość z cerkiewką i zabytkową ale sypiącą się synagogą z początku
XX wieku. Historię miejscowości i wiele faktów podaje strona
internetowa http://wielkieoczy.itgo.com. Z Wielkich Ócz
wyjeżdzam na północ drogą, którą odradzili mi miejscowi jako strasznie
dziurawą. Nie wiem, czemu tak zrobiłem, ale ta rzeczywiście straszna
droga okazała się absolutną rewelacją krajobrazową. Zupełnie nie da się
jechać nią szybko, ale prowadzi przez piękne lasy i chyba jakiś park
krajobrazowy. Warto się nią "przespacerować" - to droga "środkowa" na
mapie: jedna prowadzi na północny zachód na Łukawiec, druga na północny
wschód na Żmijowice i Cetynię tuż przy granicy a ta, którą jechałem -
nie prowadzi na nic, prosto na północ i dopiero gdzieś dalej trafia na
miejscowość Szyszaki. Na pierwszym skrzyżowaniu z asfaltem skręcam w
prawo.
Już na tej
"normalnej" drodze, chyba gdzieś w rejonie Budomierza dostrzegam
staroświecki powóz umieszczony na tarasie budynku. To jakaś miejscowa
moda, później zauważyłem jeszcze kilka takich na odcinku prawie stu
kilometrów. Przez Basznię docieram do Horyńca - Zdroju (zob. też tutaj i tutaj), gdzie
planowałem nocleg. Miejscowość jest dobrym punktem wypadowym do
krótkich wycieczek w okolice, jest tam sporo hoteli, pensjonatów i
zajazdów. Jednak trochę wystraszyły mnie liczne weselne kawalkady
samochodów, które mnie wyprzedzały wcześniej i ewidentne donośne
przymiarki
nagłośnienia i sprzętu muzycznego. Bojąc się nocnych hałasów
postanowiłem przedzierać
się na Werchratę. Jak się okazało następnego dnia, była to bardzo dobra
decyzja. Dojazd do Werchraty jest dość
trudny - czekają nas spore
przewyższenia, ostre podjazdy i wreszcie na koniec karkołomny zjazd w
dół.
Do wsi
dotarłem już o zmierzchu. Działają dwa sklepy spożywcze i jest gdzieś
stacja PKP (ku mojemu zdumieniu, w sezonie raz dziennie jest
nawet bezpośredni pociąg pośpieszny z Krakowa i Wrocławia do Werchraty
i Zamościa; z
Warszawy są dwa połączenia ale z przesiadkami). Uwaga: w położonej w dolinie wsi nie
ma zasięgu
żadnej sieci komórkowej a problemy z połączeniem zaczynają się jeszcze
przed ostatnimi przewyższeniami przed Werchratą! Noclegi są możliwe na
plebanii. Dwupiętrowy skromny budynek o chyba oazowym przeznaczeniu ma
prysznice i salkę gdzie można przyrządzić posiłek. Cena - 10 złotych w
jednoosobowym pokoiku,
bez pościeli. Zdjęcia i opis są w linku tutaj. Nie wiem, jak
jest w pełni sezonu. Pod koniec sierpnia
był spory ruch i to chyba o charakterze przede wszystkim religijnym. O
noclegach na plebanii wiedziałem wcześniej, ale pytałem też miejscowych
- wszyscy odsyłali do księdza, szyldów "Zimmer Frei" nie było widać
więc jak oaza będzie liczniejsza niż zwykle, to pewnie pozostaje tylko
namiot - albo Horyniec Zdrój wcześniej. Tego dnia zrobiłem około
100-110 km (nie potrafię powiedzieć dokładnie, bo licznik się
resetował).
Pomijając
błoto w rejonie Wyszatyc, Nizin i Nakła oraz poszukiwanie
nieistniejącego mostu przez Szkło, odcinek
był bardzo przyjemny, aż do Horyńca pozbawiony znaczniejszych czy
ostrzejszych podjazdów.
Zobacz
zdjęcia z drugiego dnia tutaj
Dzień trzeci tutaj
Dzień
poprzedni - tutaj
Polska Egzotyczna Rowerem 2004 - tutaj